Kuźnia Kampanierów - logo

Z frontu

W tym mieście ktoś ma bardzo długie ręce

Wywiad z Przemkiem Paskiem, prezesem Fundacji "Ja Wisła"

P.L.: Przyciągnąłeś warszawiaków nad Wisłę, mieliście poparcie mediów, wsparcie od miasta. Wszystko się nagle urwało. Dlaczego?

P.P.: Za sprawą jednego pana. Pełnomocnika Prezydenta m.st. Warszawy do spraw zagospodarowania nadbrzeża Wisły, pana Piwowarskiego. Paradoksalnie, to my walczyliśmy o utworzenia takiego stanowiska, przez dwa lata o to zabiegaliśmy. Wcześniej udało się powołać Komisję Dialogu Społecznego do spraw Wisły w Warszawie, która skupiała pasjonatów, naukowców, czołowe autorytety z tytułami profesorskimi, przyrodników, całą gamę ludzi, którym Wisła z jakiegoś powodu była bliska i chcieli poświęcać swój wolny na czas na to, żeby dobrze doradzić. Wydawało mi się wtedy, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Tymczasem okazało się, że miasto z wolnej ręki zamówiło opracowanie koncepcji planu zagospodarowania obu brzegów Wisły, ignorując wielomiesięczną pracę Komisji. Całe porozumienie, które wypracowaliśmy w ciągu roku – bo Wisła to bardzo wiele wizji i trzeba o tym rozmawiać – cała nasza praca poszła na marne. To był praktycznie koniec współpracy. Pełnomocnik Prezydenta do spraw Wisły powiedział mi, że na polecenie z poziomu dyrektora biura więcej ma być w mediach o tym, co robi miasto, a nie Ja Wisła. To był taki czas, kiedy wszyscy dziennikarze byli zainteresowani naszą działalnością, cieszyliśmy się autorytetem i uznaniem. Dzisiaj myślę, że specjaliści od PR w Ratuszu postanowili zawłaszczyć nasze osiągnięcia, sympatię ludzi i mediów na potrzeby kampanii politycznej. Nagle dotacje dla Fundacji zaczęły gwałtownie wysychać. Złożyliśmy wniosek na projekt „Chodź nad Wisłę”, który wcześniej realizowaliśmy z ogromnym sukcesem, w którym wzięło udział mnóstwo osób, dzieci, szkół. Mieliśmy 141 stron rekomendacji. Dostaliśmy zero punktów. W Centrum Komunikacji Społecznej usłyszałem od pani dyrektor: „Panie Przemku, pan wie i ja wiem”. Podejrzewam, że wystarczył jeden telefon od Pełnomocnika z przykazem, żeby nie dawać nam dotacji. W następnym roku większa część naszego projektu została zrealizowana w ramach zadań własnych Pełnomocnika.

P.L.: Skąd taka nagła niechęć miasta do Fundacji, po kilku latach udanej współpracy?

P.P.: Sądzę, że zaczęło się od mojej interwencji w sprawie Wawra, czyli dzielnicy, w której mieszka pani prezydent Gronkiewicz-Waltz. Wiosną 2008 roku na terenie międzywala Wisły, na obszarze Natura 2000, na powierzchni około 40 hektarów została nielegalnie zdeponowana gigantyczna ilość nielegalnych odpadów z budowy – gruz, betony, ziemia, to wszystko plantowane przez buldożery. Zatrzymaliśmy te prace, w momencie kiedy spychacz pchał hałdy betonu w kierunku topoli, na której dwa bieliki właśnie budowały gniazdo. W dodatku jest to obszar zalewowy, czyli taki, którego ukształtowania nie można zmieniać ze względów przeciwpowodziowych. Żeby robić tam cokolwiek, cokolwiek składować, trzeba mieć zgodę Dyrektora Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej. Oczywiście nie muszę mówić, że żadnej zgody nie było. W tej sprawie wszystkie instytucje, które powinny stać na straży prawa, umorzyły postępowania. Prokuratura, policja, Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej, Urząd Marszałkowski i prezydent Warszawy. Jedyną konsekwencją był mandat dla operatora spychacza. Smutne jest szczególnie to, że pani prezydent umorzyła postępowanie. Być może chodziło o to, że pan przedsiębiorca, który to robił, był jej sąsiadem. A może o to, żeby ten teren zamienić na bardzo drogie działki budowlane, bo powyżej, na skarpie stoją już jedne z najdroższych rezydencji w Warszawie. Myślę, że mówienie o tym wtedy, nagłaśnianie tej skandalicznej sprawy sprawiło, że popadliśmy w niełaskę. Innym punktem zapalnym była kwestia burzenia pozostałości po starych plażowych prysznicach z lat 60. w ramach oczyszczania terenów nad Wisłą pod Stadionem Narodowym z okazji Euro 2012. Miasto próbowało wprowadzić tam ciężki sprzęt do rozbiórki, do pięknego lasu łęgowego. Zorganizowaliśmy happening, na który przyszły całe rodziny z dziećmi, i z pomocą młotków rozmontowaliśmy i wynieśliśmy ręcznie 16 ton gruzu na chodnik przy Wybrzeżu Szczecińskim, co spotkało się z bardzo złym przyjęciem ze strony miasta. Okazało się przecież, że nie trzeba wjeżdżać na brzeg kilkutonowym buldożerem ani wycinać drzew, tylko można to zrobić kosztem mniejszej ingerencji. Pan Pełnomocnik wtedy ciężko się na mnie obraził. Kolejna sprawa, która działa się w tym czasie, to kwestia selektywnej wycinki drzew pod budowę ścieżki rowerowej na praskim brzegu. Staraliśmy się przekonać Urząd Miasta, żeby zrobić to za pomocą klucza gatunkowego i wyciąć klony jesionolistne, które są gatunkiem inwazyjnym, przeznaczonym do wycięcia w planie ochrony obszaru Natura 2000 w Dolinie Środkowej Wisły. Kiedy zaczęła się wycinka, okazało się, że pilarze cięli wszystko, jak leci. Zrobiłem wtedy burzę w Biurze Ochrony Środowiska, żeby Urząd zaczął szanować ustalenia. Udało nam się zmusić ich do tego, żeby nie zniszczyli wszystkiego na tym terenie. Ale pan Piwowarski nigdy mi tego nie wybaczył. W 2010 roku doprowadził do tego, że tylko jedna organizacja miała realizować cały Festiwal Sztuki nad Wisłą Przemiany – ogromną imprezę, mieszankę różnych działań. Pomysł iście szatański. Wyłożyliśmy się na jakimś małym błędzie formalnym. Żadna organizacja nie dostała wtedy środków, a miasto z pieniędzy, które miały być przeznaczone na rewitalizację Wisły, dało 3 miliony złotych dla Centrum Nauki Kopernik, które robi Festiwal Przemiany w ciągu trzydniowej imprezy. Biuro Kultury przestało ogłaszać konkursy na działania nadwiślańskie, a pieniądze Pełnomocnik po prostu przekazał innej instytucji miejskiej. (...)

To tylko fragment wywiadu, który ukazał się w poradniku "Kuźnia Kampanierów 2". Całość możecie przeczytać online, pobrać w wersji pdf lub w wersji książkowej - piszcie do nas, jeśli chcecie otrzymać darmowy egzemplarz!